Niezapomniany Sylwester

Przetokowi, ci którzy kierowali i dysponowali parowozami, byli przeważnie Niemcami i choć pary z ust nie puszczali, to z ich wynurzeń, zresztą bardzo ostrożnych, orientowaliśmy się w przebiegu działań wojennych, a przy tym znamienne, że czym front był bliżej, tym stawali się wszyscy łagodniejsi i uprzejmiejsi. Od czasu do czasu któryś z nich częstował nas papierosem a jeden z NSDAP, maszynista, poczęstował mnie nawet cygarem. Oho, pomyślałem sobie, bliski jest chyba koniec wojny.
Nareszcie usłyszeliśmy pierwszą kanonadę dział i wydawało się, że już wolność stuka do drzwi. Całymi tygodniami jednak nic się nie zmieniło. Raz tylko gdzieś bokiem przeleciało bardzo dużo samolotów, ale nawet nie orientowaliśmy się, czyje to były samoloty. Ciągle tylko dudniło w rejonie Wrocławia. Nocami północny horyzont rozświetlały łuny. Propaganda niemiecka zapowiadała „cudowną” broń.
Może na tydzień przed końcem wojny rozpoczął się bardzo gorączkowy ruch pasażerski. Mnóstwo uciekinierów, najczęściej z całymi rodzinami znać ci, którzy ze szczególnych względów obawiali się Armii Radzieckiej. Szły też nieprzerwanie na Jelenią Górę pociągi towarowe. Ale w sumie tyle było tego, że cała stacja została wnet zablokowana i niemożliwy był już żaden manewr. Wszystkie tory były zapchane, pociągi nie odchodziły, ruch zupełnie zamarł, a szyny pokryły się rdzą.
Nasz parowóz ciągle był pod parą – ale stał w miejscu. Ostatnie dziesięć dni prawie w ogóle nie pracowaliśmy. Siedzieliśmy i układali różne możliwe wersje końca naszej niewoli. Z nami siedzieli tez niemieccy kolejarze. No i doczekaliśmy się wreszcie. 8 maja 1945 roku rozeszła się lotem błyskawicy wiadomość, ze Armia Radziecka wkroczyła do miasta. Początkowo jednak nie dawaliśmy temu wiary, bo nie było słychać żadnych strzałów, ale gdzieś po godzinie widzimy, jak małe oddziały wojsk niemieckich uciekają z Gaju na Mieroszów, a za nimi, w odległości może 500 metrów, jada radzieckie czołgi, które co kilkanaście sekund strzelają z dział. Niemcy odpowiadali ogniem karabinów maszynowych. W pewnym momencie, po kilku wystrzałach zapalił się domek przy szosie, z którego Niemcy osłaniali swój odwrót. Opór błyskawicznie został zlikwidowany, a czołgi poszły dalej. Nie padł już w mieście ani jeden strzał.
Z miejsca prawie wszyscy nasi ludzie ruszyli do miasta, aby zaczerpnąć wiadomości, swobodnie pochodzić, zachłysnąć się powietrzem tak dawno oczekiwanej wolności. Po prostu szał ogarnął wszystkich, ludzie byli rozgorączkowani, uśmiechnięci, oczy błyszczały dawno niewidzianym blaskiem. Byliśmy jak nieprzytomni.
Tegoż dnia pod baraki jeńców rosyjskich około południa zajechały dwa czołgi. Wszyscy wybiegli naprzeciw. I my dołączyliśmy. Zapanowała nieopisana radość. Rozmowa trwała bardzo długo, może ze dwie godziny, bo pytania padały bez końca. Właśnie wtedy dowiedzieliśmy się po raz pierwszy z ust oficera czołgu, że ziemie te, nad Odra i Nysą Łużycką będą z powrotem polskie. Mówił byśmy stąd nigdzie nie wyjeżdżali, bo Polacy będą tu od razy bardzo potrzebni.
Tego dnia nie poszedłem do miasta. Pełno wrażeń miałem na miejscu. Ludzie kręcili się jak w ukropie. Każdy na własna rękę, dowiadywał się już, kiedy rusza pociągi, kiedy na trasach kolejowych naprawione zostaną mosty, kiedy najlepiej udać się do Warszawy. Nie ważne, ze to był dopiero pierwszy dzień końca wojny, z miejsca chcieli jechać z powrotem. A to nie było takie proste. Trzeba było najprzód dojść lub, gdy miał ktoś szczęście, dojechać jakimś wojskowym samochodem ciężarowym do Wrocławia, a stamtąd po długim wyczekiwaniu w kolejce dopiero pojechać pociągiem do Warszawy.
Na drugi dzień wszyscy nasi współtowarzysze niedoli, zapakowawszy swój dobytek na małe ręczne wózki, udali się na piechotę do Wrocławia. W opuszczonym baraku pozostała jedynie cała nasza rodzina. Nie mogłem narażać ludzi mi najbliższych, już niemłodych, na tak ciężka wędrówkę – znowu w nieznane, choć teraz w nieznane radosne. Poza tym wziąłem sobie do serca rady tego oficera.
Na szczęście było co jeść. Mieliśmy olbrzymie zapasy różnych konserw, maki, serów, cukierków itp. Właśnie niemieccy kolejarze powiedzieli nam, że w wagonach kolejowych, które stoją nieopodal baraku są takie rzeczy. Każdy wziął tyle, ile chciał, a ponieważ nasi koledzy, którzy nazajutrz po wyzwoleniu pomaszerowali do stolicy nie mogli zabrać wszystkiego ze sobą, reszta została na miejscu. Zebraliśmy wszystko do naszej sztuby i zrobili magazyn żywnościowy. Całymi dniami odbywało się gotowanie, pieczenie, smażenie. Przede wszystkim odpoczywaliśmy. Codziennie zachodzili jacyś nowi goście. Przyjmowaliśmy różnych wędrujących ludzi, powracających z obozów, z niewoli, z przymusowych robót. Wszystko to było głodne. Zawsze odchodzili zaopatrzeni w prowiant na drogę. Pewnego razu ledwie dowlókł się jakiś głodny i podobnie jak nasi koledzy ciągnął do Wrocławia. Bawił u nas tydzień. Odżył trochę, wziął wałówkę i udał się z powrotem do Kamiennej Góry.
Czasu było dużo. Codziennie wędrowałem do miasta, aby zobaczyć, co się dzieje. Władzę w Wałbrzychu sprawował radziecki komendant wojenny major Pachomow. Urzędnicy niemieccy nadal sprawowali swoje funkcje. Wszystkim zamieszkującym miasto wydane zostały kartki na chleb i mięso. Były to normy niewielkie, ale ludność miała zagwarantowane przynajmniej minimum. Była woda, światło, jeździły tramwaje i trolejbusy, cały organizm miejski funkcjonował prawie normalnie.
Było to chyba 11 maja. Jak zwykle wyszedłem do miasta j tak sobie chodzę. Patrzę – idzie Polak. (Nosiliśmy wtedy dla łatwiejszego poznania się maleńkie flagi biało-czerwone w klapie marynarki). – Eureka! – krzyknąłem z radości. Co pan tu porabia?
_ A pan co tutaj robi; – odrzekł mój pierwszy spotkany na terenie miasta Polak. Opowiedziałem mu swoje dzieje, a on mi na to, że w mieście sa już pełnomocnicy rządu i czekają tylko na przekazanie im władzy przez Armie Radziecką, że poszukują i werbują urzędników, milicjantów, robotników, rzemieślników i w ogóle Polaków do organizowania administracji, przemysłu, handlu itp. Jak się później okazało, tym pierwszym napotkanym w Wałbrzychu Polakiem był pan Józef Baraniak, zresztą do dzisiejszego dnia pracujący tu w Milicji Obywatelskiej, obecnie już oficer. Na koniec tej przyjacielskiej rozmowy powiedział: – Niech pan idzie za mną, to pana z nami zapoznam, nie ma co tracić czasu.
Poszedłem. Nie było to żadne biuro, ani wielki gmach urzędowy. Po prostu siedziba urzędnika – pełnomocnika mieściła się w mieszkaniu prywatnym., w jednym z domów w poblizu budynku, w którym obecnie mieści się Komenda Miejska i Powiatowa MO. Pełnomocnikiem na miasto był pan Eugeniusz Szewczyk, a na powiat pan Pyszczyński. Trafiłem do drugiego. Oczywiście z miejsca zostałem zaangażowany do przyszłej pracy.
Przychodziłem tam codziennie. Rozmawialiśmy zwykle o najróżniejszych sprawach, jakie przypadnie nam już w niedalekiej przyszłości realizować. Ciągle za mało było ludzi do roboty, bardzo mało Polaków, ato był ważny problem. Niemcy byli pokonani, ale niestety za każdym węgłem stał uzbrojony wróg i wielu Polaków cichaczem zostało zamordowanych.

Bibliografia.
1. Stanisław Michalkiewicz. "Wałbrzych zarys monografii miasta na tle regionu"  Wrocław 1993 (zdjęcie)
2. Stanisław Bukomski w "Trudne dni" t.III Wrocław 1962